A’la maNifest Self-publishingu. I. Mitologia i Apoteoza Pliku
Aspekt natchnienia — „Jako motywy decydujące [wciąż] podajemy przede wszystkim: Drożyzna ogólna: a) środków drukarskich, która czyni ogłaszanie drukiem rzeczy zbędnych niewskazanym i dla położenia ekonomicznego państwa wręcz szkodliwym; b) drożyzna czasu. Człowiek współczesny, zajęty jest przez 8 godzin pracą fachową. Pozostałe 4 godziny ma na jedzenie, załatwianie interesów życiowych, sport, rozrywki, utrzymywanie stosunków towarzyskich, miłość i sztukę. Na samą sztukę przypada u przeciętnego człowieka współczesnego od 5 do 15 minut dziennie. Dlatego sztukę otrzymywać musi w specjalnie spreparowanych przez artystów kapsułkach, zawczasu oczyszczoną z wszelkich zbyteczności i podaną mu w formie zupełnie gotowej, syntetycznej. Dzieło sztuki jest ekstraktem. Rozpuszczone w szklance dnia powszedniego, powinno ją całą zabarwiać na swój kolor”.
MANIFEST W SPRAWIE POEZJI FUTURYSTYCZNEJ. Bruno Jasieński, 1921.
I.
Dlaczego artysta miałby czekać aż odejdą mu wody i efekt jego płodności wypełznie na światło dzienne wrzeszcząc z przerażenia, że nie zdążył się do reszty spakować przed tą niepewną podróżą? Standardem jest wrzucać własny płód między świeżo naostrzone szpony tych, którzy władają wachlarzem form i zapewniają o swej nieomylności, w kwestii doboru normalizującego inkubatora dla naszego potomka.
Odparowanie, obkurczanie, sublimacja, destylacja – takie jakościowe przemodelowanie istoty dziedzictwa wielu zdolnych osobników oferuje rzeczony inkubator. Kto wyobraża sobie ten zakres tortur efektywnie rozpraszający więź dziecka z żywym źródłem jego istnienia? Wszystko w imię wygodniejszej konsumpcji tej delikatnej egzystencji. Surogaci, guwernantki i ochmistrzowie niechaj kontynuują zginanie orgiami. Nie bez przyczyny założenia platońskiego państwa spełzły jak wełna na struchlałej owcy. Któż chciałby oddać swą dziatwę pod opiekę specjalistów? Zatracili się oni w odmętach przeszłości, nadwyrężają DNA kunsztownie pielęgnowanego „dziełcka”, hamując jego napęcznienie usiłujące trzasnąć w teraźniejszość. DNA wymaga mutacji — tych pozytywnych — wykraczających daleko poza chocholiłuckie aberracje. Większość mutacji umyka naszym zmysłom rozkładając się przeciągle w czasie, niby mumia faraona, ale są i mutacje błyskawiczne z rodziny wściekle jasnych supernowych. Jaśniejący ich rozbłysk obraża percepcję jednych, rozświetlając drogę pozostałym. Najnowocześniejszy gwiezdny błysk rozjaśnił nieboskłon milionem skrzących się plików, będzie dogasał jeszcze jakiś czas, a po nim, rzecz jasna, nastąpi kolejna kosmiczna eksplozja. Jej niszczycielskiej sile poddadzą się dzisiejsi śmiałkowie. Według wyliczeń zaczekamy na to jednak kolejne tysiąc lat.
W międzyczasie helisa nowego DNA sztuki wije się nieustannie wokół naszych gardeł. Spokojnie poddusza wydawców i producentów, układając ściegi zdobnych szali na szyjach skwapliwie ciągnących ku górze, w transgresyjnym akcie rozrywania celulozowej błony przeszłości. Szyje długie, z definicji sięgają wysoko. Dostawszy się na orbitę okołoziemską mają globalny, satelitarny wręcz zasięg. Z wysokości mogą z żalem ścigać oczami niższe stadia ewolucji, wciąż żerujące tuż przy ziemi na martwocie przedmiotów materialnych. Zastój ewolucyjny sprawił, iż organizmy te potrafią obsługiwać jedynie buldożer czyniąc niszczycielskie buchtowanie wśród terenów zielonych; wdzierają się zażarcie z piłą łańcuchową w rześkie płuca ŚWIATA.
Na ratunek śpieszy wirtualność czasów współczesnych. Wzmaga plątaninę alfabetu sztuki z uporządkowanym chaosem niemych znaków matematycznych. Nareszcie można zejść bezpiecznie z drzew i splunąć resztkami kory przeżuwanej na papier. Do sztuki wonnej i okrytej pierzem rajskich ptaków, należy zatem dodać ten, mający metaliczny posmak, ciąg cyfrowych frykasów, 011001010110, o tajemniczym wyglądzie Zebroida. Ale przecież każdy patrząc w lustro, bez stawiania znaku przestankowego pomiędzy myślami, wystrzeli raptownie, ochoczo i z wdziękiem – „Ach! Nic nie jest idealne?!” – wierząc sobie na słowo i siejąc tę myśl wśród przyjaciół.
I mimo że wydawcy oraz producenci jakoś dadzą sobie radę, to sztuka coraz bardziej daje radę bez nich. Co więcej, w eterze wirtualności, puszczona samopas, wybrzmiewa bardziej poetycko, tworzy kontrapunkt z muzyką sfer. Odsączona z kurzu i roztoczy, hermetycznie ulokowana w Pliku, tańczy na falach radiowych i podróżuje metrem światłowodów. Rozżarzone, niegasnące przystanki podziemnej kolejki, rozlokowane są gęsto w niemal każdym domostwie; tak kojąco szemrzą ich wirujące twarde dyski, wyznaczając swym rytmem stały przepływ dni u zarania nowego wieku. I już nawet krew tysięcy zjadaczy przetworzonej żywności tętni w takt tych interwałów.
II.
Wszelkie groźne choroby przenoszone są w specjalnie przygotowanych przez Boga naczyniach, na przykład – daj Boże siłę — w gołębiu – jedenastej, spóźnionej pladze biblijnej; a także w pozostałej gamie stworzeń. (Zwierzę zostało przywołane, aby ukazać siłę rażenia wielu ziemskich zjawisk. Pomijamy tu całkowicie mityczne zwiastowanie nadejścia czterech gołębi apokalipsy. Jest to tragedia zgoła odrębna). Jako i gołąb, tak też zachowuje się Plik — nasza Jutrzenka. Z tą różnicą, że Plik zajął jednak (w końcu) pozycję w jednym szeregu z aniołami. Jest wszechobecny, wypełniony sztuką, przeciśnie się każdą szczeliną, można go rozszczepić, powielić jak za dotknięciem mojżeszowej różdżki. Dla odmiany, czarcie zastępy gołębi nie są powielane, są najpewniej teleportowane gdzieś z równoległego wszechświata, jako że prawie nigdy nie można zaobserwować procesu ich rozmnażania, a truchło ich martwe zbierane jest nocą.
Niegdyś i Gołąb siedział w szeregach anielskich. Niósł słowo pisane za wody szerokie do zamczysk, śpiew jego koił dusze pasterzy, zsyłając im sny pachnące lasem. Jednak ciężka praca często prowadzi do zachowań rewolucyjnych. Zstąpił więc z niebiosów Gołąb, aby już wiecznie, skupienie artystów swym gruchotaniem mefistofelejskim dewastować. A imię jego Lucyvol – po indiańsku i mniej lub… jeszcze mniej z łaciny — Frunące Światło. Na znak dawnego zaangażowania w kolportaż twórczości epistolarnej wzdłuż i wszerz krain.
Tak poznaliśmy siły Światła i Ciemności.
Oto poprzednicy Pliku, nośnika nowej sztuki. Skała, znana jako Ściana Jaskini, córka jej Krew, za nią syn Roślinny Sok. Gliniana Tabliczka, mąż tej — Rylec. Kolejny, a matka jego dała mu imię Płótno, znalazł się tu przez przypadek, ale odnalazł swe pastwisko na ciałach ludzi i w formie odzieży tam pozostał. Są to historie bardzo dawne. Po nich królował Papirus, był bardziej poważny niż jego bracia. Córa jego, Trzcina, poszła ku wschodowi, zamieszkała z Pergaminem i utyła. Ród Tablicy, potomkowie jego: pierwsza Tablica Drewniana, druga Tablica Metalowa, potem Tablica Kość Słoniowa; nie mieli wiele dzieci i wszystkie ich rody nie rozmnożyły się tak jak potomkowie Papirusu. To samo spotkało Kipu – poszedł do wąwozu po wschodniej stronie doliny i tam zniknął. Największy z nich był Papier, znalazł pastwiska obfite i dobre, okolicę obszerną, spokojna i bezpieczną. I przyszedł na niego czas. Teraz prowadzi wojnę z pomazańcem, którego imię eInk. Tenże wespół z Plikiem tworzy strukturę nowych czasów sztuki. Oto tworzywo nowe, której jest nam dane albowiem tak przebiegła ewolucja i na tym skupić się trzeba.
III.
Półki ugięte od naporu książek, spośród których wszystkie poodwracane są do ludzi rzycią, ciążą ku dołowi. Już tylko milimetry dzielą je od domowych kapliczek rozepchanych wychudzonymi profilami płyt winylowych. Po zderzeniu i synergii tych zabytkowych nosicieli literatury i muzyki, pozostanie li tylko dewiacyjne poszukiwanie ich pojedynczych egzemplarzy poświadczających fakt, że przeszłość rzeczywiście istniała w swej egzotycznej formie. To swoiste „hauture kuture” jest oczywiście dozwolone, a FetishMjuseum w swej chałupie hodować może każdy.
Odbywa się to mniej więcej tak:
Po ustanowieniu uświęconego miejsca dla domowej sfery sacrum, rzucamy swe ciało na święte siedzisko, zainstalowane dokładnie na wprost mebli wypełnionych dewocjonaliami. Wirusowe rozanielenie duszy atakuje organizm. Oczy powoli wylewają się z oczodołów jak żółtka ze skorupki jajka, ślina z kącików ust ściągana jest przez siły grawitacyjne ku ziemi. W tle pobrzmiewa Twin Peaks Theme, hipnotyczna inercja wypompowuje mózg wlewając na jego miejsce proste, od wieków to samo połączenie neuronalne. Identycznie jak kropka w starożytnej grze video Pong, obija się ono o ścianki kości czaszkowej, podróżując już praktycznie w próżni. Przywołuje słodkie wspomnienia – piaskownica, podwórkowa bryza, my, stado koczujących książek, przelatujące gdzieś obok winyle. Wnet coś każe nam pochwycić świętą miotełkę do kurzu. Za sprawą jej mocy, wolnym, troskliwym, okrężnym ruchem prawej dłoni wyprowadzamy kurz z książek w eter, lewą wertując stos grubo kładzionych winyli. Słowem, zachowujemy się niby doszczętnie rozbita pani domu wysłana przez misia po piwo. Z zamętu brunatnych butelek z radością wybierze puszkę przyozdobioną frędzelkami i grafiką pełną krętych, kolorowych zawijasów, w nadziei że zaoferują misiowi smak raju. Misiu z kolei, wysłany po wiktuały, stoi w klinczu jak po meczu, pomiędzy półkami z makaronem typu rurki – Cannolicchi medi a makaronem typu świderki – Fussili. Jego reakcja będzie równie emocjonalna: „No kurrwa”.
Szczęśliwie spazmy zachwytu, wyrażane wielorako, gasną szybko. W przeciwnym wypadku wybuchłaby epidemia emocjonalnego rozdygotania. Jest jednak tak, iż stany hipnotyczne skierowane w przeszłość rwane są przez życie codzienne, wypełnione po brzegi tęczowymi terabajtami danych.
Spośród nieustającego wertowania cyfrowych informacji można odsączyć anielską stratyfikację plików, których komercyjny sukces zapewniły nazwiska wybitnych osobistości ziemskiej mitologii. Rangę archanioła zajmował od zawsze Plik, w którym Chrystus na bieżąco zapisywał swoje Dzienniki. Ze względu na prawdopodobny naturalizm opisów, fragment dotyczący znajomości z Marią Magdaleną był po raz pierwszy w historii pancernie chroniony systemem DRM. Był chroniony tak bardzo, że nikt nie zdołał dotrzeć do treści. Chodzi oczywiście o PDFa, który według podań został przechwycony przez nieznane pozaziemskie siły, już po trzech dniach od ogłoszenia go drukiem. Dlatego nie warto! Gdzieś dalej na niebiańskiej liście zagubionych zapisków są nigdy nieodnalezione Dzieła Zebrane Sokratesa. Jak wieść niesie, ten podobno nic nie napisał. Wiadomo jedynie, że był kotem, czego dowiódł dzięki logice dwudziestowieczny kronikarz absurdu Ionesco, w jednym ze swoich dramatów. Według najnowszych badań Sokrates zapisywał się do pliku ePub, a zapiski zakopywał w kuwecie. Miejsce bytowania kuwety do dziś nie zostało zlokalizowane przez najznamienitszych archeologów.
Warto również przytoczyć krótką historię pliku mp3. Pierwszą grupą, na tyle odważną aby rozpowszechniać swoje nagrania w tej formie był Septet na Trąbę Jerychońską. Swego czasu długo utrzymywali się w czołówce Listy Przebojów Babilonu. Na ostatnim koncercie bisowali aż siedem razy. Dali takiego czadu, że wszystko runęło. Nikomu nieznana masońska wersja zdarzeń podaje, że sam Miles Davis jest w posiadaniu ich jazzowych remiksów, bezczelnie kopiując dokonania wirtuozów trąby.
***
Jak zostało ukazane, nie sposób zignorować ogromnego dziedzictwa zebranego na przestrzeni eonów i podarowanego aktualnie żyjącym spadkobiercom.
Przyszłość wzeszła, w końcu, i dopadła sztukę: skonsternowaną, na wpół rozebraną, leżącą niemo w tanim motelowym pokoju, gdzieś pośród gęstniejącego lasu oblanego lepką mgłą poranka. Nie dziwota zatem, że tak ulokowaną trudno jest odnaleźć. Ale Plik, rycerz o wielu twarzach, potrafił wytropić ją pośród powykręcanych ścieżyn prowadzących na manowce bezkresnych stepów. Pożera ją łapczywie każdego dnia, kichając potem gromko płomiennymi iskrami wzlatującymi w przestwór, wedle wskazań róży wiatrów, a „od śmiechu dusza tyje i dostaje silne grube łydy”.
15 października 2011, Beezar.pl W kategorii: Self-publishing
Dobry tekst, powiedziałby że jest bizarre.:) Nie wiem czy dzisiejsi self-publisherzy się połapia — oldschoolowe symbole. W szkołach mogą już tego nie uczyć :)
Miejmy zatem nadzieję, że polski self-publisher — przyszłość naszej literatury — stawia również na samorozwój, nie tylko na szkołę :)
Lucyvol, ciekawe połączenie :) potrzeba szczypty łaciny znać aby złapać:)
Miejmy nadzieję, że łacina leży w kręgu samorozwoju:)
Choć połączenie jest dość “luźne” — zalecam dystans w przyjmowaniu potencjalnych nowych zasada łacińskiego słowotwórstwa. Motyw uśmiechu jest tu najważniejszy.
nie rozumiem o co chodzi, ale jakby to zaśpiewać to byłby dobry album do wydania :-)))
Manifest jest dzisiaj nam szczególnie potrzebny, Uciemiężonym autorom, którym nikt nie chce pomóc!
Pomożemy! ;)